zdecydowanego człowieka czuła się spokojna i radosna. Dopiero co, jeszcze minutę temu,
wszystko było źle, po prosu strasznie, a teraz wszystko jest, jak trzeba, i jest dobrze – takie mniej więcej uczucia zawładnęły w tej chwili moskiewską damą. Można już o niczym nie myśleć, nie martwić się. Jest ktoś, kto wie, co należy robić, gotów wziąć na siebie każdą decyzję. – Dziękuję – wyszeptała, przypomniawszy sobie, że jeszcze nie podziękowała swemu wybawicielowi. – Uratował mnie pan od niechybnej śmierci. To prawdziwy cud. – Rzeczywiście cud. – Piękny młodzian ostrożnie położył ją na tapczanie nakrytym niedźwiedzią skórą. – Miała pani szczęście. Ja osiedliłem się tutaj zaledwie tydzień temu. Latarnia jest już od dawna niezamieszkana. Stąd to zapuszczenie, proszę się nie gniewać. Pokazał szerokim gestem pokój, który w obecnym stanie wydał się Polinie Andriejewnie niezwykle romantyczny. W połowie jedynego okna brakującą szybę zastępowała zwinięta burka, za to przez drugą połowę otwierał się doskonały widok na jezioro i siniejącą nieopodal Wyspę Rubieżną. Kulawy stół nakryty wspaniałym aksamitnym obrusem, miękki turecki fotel ze stosem poduszek i wspomniany już tapczan stanowiły całe umeblowanie. W poczerniałym od sadzy kominie trzaskały niedopalone przez noc polana. Jedyną ozdobą gołych kamiennych ścian był barwny wschodni kobierzec, na którym wisiały strzelba, kindżał i długi rzeźbiony cybuch. – Jak pan tu mieszka sam? Dlaczego? – niezupełnie uprzejmie spytała uratowana. – Ach, przepraszam, przecież nie przedstawiliśmy się sobie. Jestem Polina Andriejewna Lisicyna, z Moskwy. – Mikołaj Wsiewołodowicz – skłonił się gospodarz, ale nazwiska nie podał. – Mieszka mi się tu doskonale. Co zaś do przyczyny... Ludzików tu nie ma, tylko wiatr i fale. Ale porozmawiamy później. – Nalał z samowara do miski gorącej wody, wziął ze stołu czystą chusteczkę. – Najpierw zajmiemy się pani ranami. Raczy pani podnieść koszulę. Podnieść koszuli Polina Andriejewna oczywiście nie zechciała, ale przemyć twarz, zadrapania na łokciach, a nawet otarte przez sznurek kostki u nóg – pozwoliła. Brat miłosierdzia był z Mikołaja Wsiewołodowicza niezbyt sprawny, ale staranny. Patrząc, jak ostrożnie zdejmuje z jej nogi mokry trzewik, pani Lisicyna ze wzruszeniem zamrugała rzęsami i nie obraziła się na uzdrowiciela, kiedy boleśnie nacisnął obrzmiałą kostkę. – Nie potrafię nawet wyrazić, jak bardzo jestem panu wdzięczna. A szczególnie za to, że bez namysłu i nie próbując w ogóle zorientować się w sytuacji, rzucił się pan na pomoc zupełnie nieznajomemu człowiekowi. – Głupstwo. – Gospodarz machnął ręką, przemywając zadrapanie na łydce. – Nawet nie ma o czym mówić. I widać było, że nie kryguje się – rzeczywiście nie przywiązywał do swego wspaniałego czynu żadnego znaczenia. Po prostu postąpił w naturalny dla siebie sposób, jak wtedy z kociątkiem. To właśnie było najbardziej ujmujące. Pani Polina starała się nie odwracać do bohatera zeszpeconą połową twarzy i dlatego musiała patrzeć na niego cały czas z ukosa. Ach, jak bardzo jej się podobał! Gdyby, wykorzystując intymny charakter sytuacji, Mikołaj Wsiewołodowicz pozwolił sobie na chociaż jedno swawolne spojrzenie, choćby jedno nieskromne dotknięcie, pani Lisicyna natychmiast przypomniałaby sobie o czujności i obowiązku, ale zatroskanie gospodarza było autentycznie braterskie i serce przegapiło chwilę, w której powinno było zająć pozycję obronną. Kiedy pani Polina połapała się, przestraszona, że patrzy na Mikołaja Wsiewołodowicza niezupełnie takim wzrokiem, jak by należało, było już za późno: serce biło o wiele szybciej, niż wypada, a od dotyku palców przypadkowego ratownika rozlewała się po ciele niebezpieczna omdlałość. Należało bez zwłoki pomodlić się do Pana Boga o pokrzepienie ducha i przezwyciężenie pokusy, ale w pokoju nie było ani ikony, ani najmniejszego choćby obrazka. – No, proszę. – Mikołaj Wsiewołodowicz z zadowoleniem kiwnął głową. – Przynajmniej nie będzie zapalenia. A teraz pani. I odwrócił się do leżącej damy gołymi, poharatanymi plecami. Zaczęły się jeszcze gorsze tortury. Usiadłszy na tapczanie, pani Polina zaczęła wycierać