przywiózł? Ukochany ojca król mórz!
– Łgarstwo!!! Ten, kto to panu powiedział, to oszczerca i łgarz! – Sama pani Lidia mi się przyznała. – Doktor machnął ręką w stronę jeziora. – A ojca zagubiona owieczka, prosta dusza, wala się teraz pijana w trupa przy starej latarni. Może ojciec się tam udać i samemu się przekonać. Tak więc pani Borejko nie jest winna temu, że statek nie wypłynął. Archimandryta tylko oczami błysnął, ale więcej się nie spierał. Wypadł jak czarny szkwał na zewnątrz i trzasnął drzwiczkami karety. – Jazda! No! – krzyknął. Kareta wyrwała z miejsca, wyrzucając żwir spod kół. – To pani Borejko też jest pańską pacjentką? – spytała niepewnie Polina Andriejewna. Doktor skrzywił się, wsłuchany w oddalający się wściekły łoskot kopyt. – Żeby tylko teraz nie powiedział, że to Terpsychorow rozpija kapitana... Co, przepraszam? A, Borejko. No, rozumie się, to moja pacjentka. Co, nie widać tego po niej? Dość rozpowszechniona akcentuacja żeńskiej osobowości, popularnie zwanej femme fatale, ale u pani Lidii doprowadzona do skrajności. Ta dziewczyna stale musi się czuć przedmiotem pragnień możliwie największej liczby mężczyzn. Właśnie czyjeś pożądanie zaspokaja ją uczuciowo. Przedtem mieszkała w stolicy, ale po kilku tragicznych historiach, zakończonych pojedynkami i samobójstwami, rodzice oddali ją pod moją opiekę. Życie na wyspie dobrze robi pannie Borejko. O wiele mniej podniet, prawie żadnych pokus, a co najważniejsze – zupełny brak rywalek. Czuje się najpierwszą pięknością tego zamkniętego światka i dlatego jest spokojna. Czasem wypróbowuje swoje czary na kimś z przyjezdnych, upewnia się, że jest wciąż nieodparta, i to jej wystarcza. Niczego niebezpiecznego w tych maleńkich psotach nie widzę. Na mnichach Borejko obiecała nie eksperymentować, za złamanie tej obietnicy przewidziane są surowe sankcje. Najwidoczniej ów Jonasz sam jest sobie winien. – Maleńkie psoty? – Pani Lisicyna uśmiechnęła się smutno i opowiedziała doktorowi o „carycy kananejskiej”. Korowin słuchał i tylko za głowę się łapał. – Straszne, po prostu straszne! – powiedział przybitym głosem. – Co za potworna recydywa! I odpowiedzialny znów jestem wyłącznie ja. Mój eksperyment z kolacją w trójkę należy uznać za całkowity niewypał. Pani wtedy nie dała mi wyjaśnić... Widzi pani, stosunki między psychiatrą a pacjentami przeciwnej płci buduje się wedle kilku modeli. Jeden, nader efektywny, to wykorzystanie instrumentu zakochania. Moja władza nad Borejko, moja dźwignia wpływu na nią polega na tym, że drażnię w niej ambicję. Jestem jedynym mężczyzną zupełnie obojętnym na jej famfatalne fortele i czary. Gdyby nie moja nieprzystępność, panna Lidia już dawno uciekłaby z wyspy z jakimś wielbicielem, ale póki nie zdoła mnie zawojować, nigdzie nie czmychnie, ambicja jej nie pozwoli. Od czasu do czasu ten wrzód trzeba koniecznie podlać roztworem soli, co też próbowałem zrobić z pani pomocą. Efekt, niestety, przeszedł moje oczekiwania. Zamiast wzbudzić w niej lekką zazdrość oznakami uwagi, jaką okazuję pociągającej damie, doprowadziłem ją do stanu paranoidalno-histerycznego. Dopatrzyła się w pani przyjeździe całego spisku. W rezultacie omal nie przypłaciła pani mego eksperymentu życiem Ach, nigdy sobie tego nie daruję! Donat Sawwicz tak się przejął, że litościwa pani Lisicyna musiała go jeszcze pocieszać. Zapędziła się tak daleko, że nawet zaczęła utrzymywać, że sama jest wszystkiemu winna – specjalnie drażniła biedną psychopatkę (co było częściowo prawdą). Co zaś do pomyłki lekarskiej, to któż ich nie popełnia, zwłaszcza w tak subtelnej dziedzinie jak leczenie schorowanej duszy. Jednym słowem, jakoś uspokoiła zgnębionego lekarza. Ten zaś z gabinetu natychmiast wezwał dzwonkiem dyżurnego lekarza. – Lidię Jewgieniewnę Borejko natychmiast do mnie – powiedział posępnym głosem. – Proszę przygotować iniekcję środka trankwilizującego; istnieje prawdopodobieństwo ataku. Niech siostra przełożona dobierze pani Lisicynej jakieś obuwie, ubranie. I koniecznie – masaż relaksujący z kąpielą lawendową. Błękitny, zielony, żółty, słomkowy Ogólnie biorąc, wynik tych wszystkich nocnych i porannych wstrząsów był taki: pani Polina, jak starucha z bajki, została nad pękniętym korytem.