brązowe oczy i powiedziała słodkim tonem:
- Gracias, panie zastępco szeryfa. Jestem pana dłużniczką. Shep ją poprawił, nalegał, żeby mówiła do niego po imieniu, a potem opuścił szpital jak na skrzydłach. - Shep! Koniec snu na jawie. Wyprostował się, słysząc przenikliwy głos Peggy Sue. Poczuł, jak tężeją mu mięśnie u podstawy czaszki. Skip znowu zaczął się szamotać. Shep odwrócił się i zobaczył, że jego żona stoi w tylnych drzwiach i patrzy na niego zmrużonymi oczami. - Zatrzymałeś się przy sklepie i kupiłeś hamburgery i cebulę, jak ci kazałam? Cholera. - Na śmierć zapomniałem - przyznał i zobaczył, jak żona ściąga usta w charakterystycznym grymasie: tak też myślałam. Wokół ust i między cienko wyskubanymi brwiami miała zmarszczki. - Ale zaraz pojadę do sklepu i przywiozę, co chcesz. - Bądź łaskaw to zrobić, bo trudno, żebym jednocześnie pilnowała dzieciaki, gotowała i jeszcze robiła zakupy. - Wyglądała na zmęczoną i przybitą. Starą i zniechęconą. Miała dosyć życia tak samo jak on swojego. - Migiem obrócę - zapewnił. Był zaskoczony tym, jak bardzo chciał stąd prysnąć. Dawniej marzył tylko o tym, żeby wrócić do domu, włączyć telewizor, przeczytać gazetę i pobawić się z dzieciakami, podczas gdy ona krzątała się w kuchni, gotowała rodzinny posiłek i nuciła coś tym swoim słodkim głosikiem. Idąc do samochodu, Shep zastanawiał się, kiedy ostatni raz słyszał jej śpiew. Rok temu? Dwa? Dziesięć? Do diabła, nie mógł sobie przypomnieć kiedy. Wsiadł do pikapa i w tym momencie z domu wybiegli, wzniecając tuman kurzu, Donny i Candice. Minęli budę psa, który się rozszczekał i zaczął szarpać na łańcuchu. - Ja też jadę! - wrzasnął Donny. - Nie, ja! - Candice odepchnęła młodszego brata i Shep nagle poczuł dumę, że ta mała dziewczynka pokazała pazurki, podczas gdy jego synek jęczydusza wybuchnął płaczem i pociągał nosem. Chryste, ten dzieciak był utrapieniem. Starsi chłopcy nie byli takimi maminsynkami. Shep wyciągnął rękę i otworzył drzwi od strony pasażera. Oboje wgramolili się do środka. 140 - Macie być grzeczni - burknął, ale oni w ogóle nie zwrócili na niego uwagi i musiał im przypomnieć, żeby zapięli pasy. Dokuczali sobie nawzajem przez całą drogę do sklepu Estevanów. Shep dał Donny’emu chusteczkę, żeby mógł wytrzeć wiecznie cieknący nos, i obiecał dzieciom lody, jeżeli zostaną w kabinie na czas zakupów. Miał nadzieję zobaczyć Viancę, ale nigdzie nie było jej widać. Za kasą stał meksykański, z wyglądu może dwudziestoletni chłopak o ospowatej skórze. Spuścił wzrok na widok munduru Shepa. Shep skądś go pamiętał. Podejrzewał, że młokos pracuje nielegalnie, ale zupełnie się tym nie przejmował. Chłopak wydawał się zdenerwowany. Bez słowa wydał mu resztę z dwudziestodolarowego banknotu. - Jest Vianca? - zagadnął Shep, biorąc papierową torbę. Chłopak potrząsnął głową. - Nie? A wiesz, kiedy wróci? Znowu nieme potrząśnięcie krótkich, czarnych włosów. Tym razem chłopak wzruszył również ramionami. - Wciąż jeszcze jest w szpitalu? Chłopak zastanowił się i skinął głową. - Si. Szpital - powiedział, odsłaniając przerwę między przednimi zębami. - Jak ci na imię? Dzieciak zamarł. - Enrique. No, właśnie. Teraz Shep już sobie przypomniał. Enrique był jednym z dzieciaków Ramirezów, jakoś tam spokrewnionym z Estevanami. - Dziękuję, Enrique. - Shep wiedział, że to głupie, ale czuł rozczarowanie, że nie zobaczył Vianki. Przez kilka ostatnich dni miał obsesję na jej punkcie i starał się korzystać z każdej sposobności, żeby na nią popatrzyć choćby przez chwilę. Może to przez ten upał. Albo jego wiek. Albo zwykły niepokój. Jakoś nie mógł tego rozgryźć; nigdy wcześniej nie pomyślałby, że zechce zdradzić Peggy Sue, ale do diabła, mężczyźni mają swoje potrzeby. Wrócił do nagrzanego wozu i kapryśnych dzieci, wręczył im lody i ostrzegł, że nie wolno im nabrudzić w środku. Powiedział, że muszą je zjeść, zanim dojadą do domu. - Nie mówcie mamie, że jedliście lody przed obiadem, bo już nigdy wam nie kupię - postraszył, wyjeżdżając z